Ale od początku – dzień pierwszy!
Niby wysiadanie z samolotu to nic takiego – prawie jak wysiadanie z samochodu:) Ale nie w Lizbonie! Przyjemny wiosenny powiew już na schodach samolotu wywołał nasze uśmiechy. To jest super uczucie, gdy nie musisz ubierać się znów w cebulkę, którą o świcie przywdziałeś. Nadmiar ciuchów do plecaka i ruszamy dalej!
To były chyba najfajniejsze przygotowania do wyjazdu, jakie przeżyłem: długie, spokojne, pełne zachwytów i spotkań. Może nie po to, aby planować, ale raczej po to, by cieszyć się razem, że jedziemy! Wracając jednak do Lizbony! W znanej nam już “Biedronce” (w Portugali – Pingo Doce) nabyliśmy produkty, które skomponowały nam obiad. Wśród nich były już słynne ciastka Pasetis de Nata. Jak bardzo można tęsknić za ich smakiem! 🙂
Zakwaterowanie w naszym mieszkanku miało się odbyć popołudniu. Cóż więc robić przez kilka godzin? Leżeć w słonku! Duży Lizboński plac Tereiro de Paco schodami prowadzi do rzeki Tag. Było koło 20 stopni, słońce, trochę ludzi, lekkie fale, wiatr znad rzeki, kilka mew i grajek, który zdecydowanie świadomie dodawał uroku swoimi melodiami:) A my, leżeliśmy i grzaliśmy się w słonku! Jak myślicie, czy fajnie jest chodzić w styczniu w krótkim rękawku?:)
Pod drzwiami naszej kamienicy spotkaliśmy Filipe. Filipe był super!:) Oprowadził nas po mieszkaniu, odpowiedział na wszystkie nasze pytania i miał na tyle doskonałe poczucie humoru, że gdyby chciał zamieszkać z nami pewnie nie mielibyśmy nic przeciwko:)
Wieczorem poszliśmy na pierwszy spacer po uliczkach wąskich i szerokich pełnych klimatu Alfamy i Chadio. Pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła Dominikanów, który ze względu na historyczne przejścia dziś wygląda bardzo nietypowo. Przetrwał trzęsienie ziemi w z połowy XVIII wieku oraz pożar pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Te wydarzenia sprawiły, że wnętrze kościoła jest bardzo surowe – został on odbudowany, jednak zachowano ślady po pożarze. Do dziś w kościele odbywają się normalnie Msze Św. Zdecydowanie polecamy to miejsce!
Udaliśmy się później zobaczyć pierwszą windę, zwaną „windzią” – była to Elevador da Glória czekająca na bocznej uliczce placu Praça dos Restauradores. Jak zawsze stała w pełnej okazałości i gotowości, aby ruszyć w górę! My jednak pełni zapału, energii i werwy postanowiliśmy trasę windy pokonać pieszo! Dzięki temu mogliśmy obserwować dwie jednocześnie jadące windy – wieczorną porą świetnie wpisuje się to w klimat Lizbony!:)
A my tymczasem wolnym krokiem poszliśmy w kierunku placu Largo do Carmo położonego obok ruin kościoła z XIV wieku, który nie miał tyle szczęścia podczas wspomnianego już trzęsienia ziemi i został częściowo zniszczony. Obecnie znajduje się tam Museu Arqueológico do Carmo. Jednak nie o tym chciałem w tym momencie, zwłaszcza, że w to miejsce wracaliśmy wielokrotnie.
Ten placyk jest obowiązkowym punktem każdej naszej wizyty w Lizbonie – po prostu jest wspaniały, klimatyczny, cichy i zielony. Ma on jeszcze jeden wielki walor – jest nim knajpka, tuż obok źródełka, w której od czasu do czasu pojawia się Eduardo. Tak – ten Eduardo, o którym wspomniałem wcześniej. Jego wyszukane i niepospolite maniery sprawiły, że wracaliśmy do niego prawie każdego wieczoru! Dzięki Eduardo poznaliśmy Ginjinię – wiśniowy likier produkowany w Lizbonie. A trzeba przyznać: doskonały! Jednocześnie owocowy i słodki smak był wielce kuszący podczas długich wieczorów!
Spacerując wieczornie dotarliśmy do dzielnicy zwanej Chadio, skąd wciąż nieśpiesznym krokiem (odkrywając kilka lizbońskich smaczków) udaliśmy się w kierunku Alfamy. Tam czekała nas jeszcze jedna wspaniałość (oprócz kolacji). Nasze lokum było wyposażone w miniaturowy balkonik. Widok, który ów balkonik nam serwował (czyli lizbońskie dachy, rzeka Tag i życie toczące się w uliczkach poniżej), codziennie skłaniał nas do długich wieczornych rozmów…
Ciąg dalszy – nastąpi! 🙂
Na zamieszkanie Filipe na pewno byśmy się zgodzili, szczególnie, że to twórca nazwy stowarzyszenia wędrowców lizbońskich czyli zakrzyknijmy: “True friends!”
So true 🙂