Nie wszystko o Gruzji – część pierwsza

W zacnych czasach, kiedy prawie wszyscy marzyli o wczasach w Juracie, ewentualnie o podglądaniu golasów na bałtyckich plażach, Zbyszek Wodecki śpiewał „Chałupy welcome to”. Przenosząc się w czasie i przestrzeni dzisiaj śmiało mógłbym zanucić „Tbilisi welcome to”, a ściślej rzecz ujmując – „Gruzja welcome to”.

Pomysł na Gruzję urodził się ze słowa „Kazbek”. Ale przecież Sakartvelo (gruzińska nazwa tego wspaniałego zakątka) to nie tylko ta osławiona góra. Wobec tego – co jeszcze?

Wielu tropów dostarczył okrzyk „GAUMARDŻOS”, który sprytnie został przekuty w tytuł książki (a może oznaczać „dzień dobry”, wyrażać życzenie pomyślności i zapowiadać zwycięstwo na polu życiowych i alkoholowych batalii. Zazwyczaj tak kończą się toasty). Podobno w Gruzji nie da się być samotnym. „Jasne” – pomyślałem. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że tych, którzy poszukują starej, dobrej Gruzji w jej najlepszym romantyczno-alkoholowym wydaniu będzie tutaj całkiem sporo. I że też będą Polakami. I tak każdy dzień zapowiadał nową przygodę, nowe znajomości i nowe wrażenia.

Niełatwo dobrać klucz opisu, takiej jak ta, podróży. Można iść szlakiem poznanych ludzi, kulinarnych podbojów (choć w tym wypadku może się okazać, że po przepuszczeniu kulinarnego blitzkriegu – po tygodniu nie będzie już czego odkrywać) lub miejsc, które warto odwiedzić. Ostatecznie i tak wszystkie te sposoby zwiedzania splatają się w jeden turystyczny warkocz (a zwrot ten dedykuję Pilonowi).

Próba w stylu „step by step” też nie ma szans powodzenia. Taka jest Gruzja…:) Nie za bardzo wiadomo czego się spodziewać, kiedy wysiada się z samolotu, a jeszcze więcej niewiadomych pojawia się po opuszczeniu lotniska. Bo za cholerę w środku nocy nie da się złapać autobusu czy marszrutki (ten, kto planował rozkład lotów pewnie był faszystą lub miał dziadka w wehrmahcie). Pozostaje zdać się na taksówkarzy. I tu Gruzja uśmiecha się po raz pierwszy. Uśmiech to raczej gorzki niż czarujący, bo szoferzy kłócą się między sobą o klienta jak portorykańskie dziwki. Dlatego warto okazać cierpliwość i nastawienie na cel, targując się o najniższą cenę (co raczej nie ma przełożenia na jakość usługi, być może w odróżnieniu od Portorykanek).

Kolejną niespodzianką jest język i w ogóle gruziński alfabet. Od razu można sobie przypomnieć rysowane z mozołem przedszkolne szlaczki. Zawsze można próbować po angielsku, co raczej niewiele wniesie, bo Gruzini starszego pokolenia „ne govoryat” w języku Szekspira. Zostaje język Puszkina. W wypadku ubijania jakichkolwiek interesów słowem kluczowym są „diengi”, czyli nasze polskie pieniądze. Słowo to nie raz wracało jak bumerang przy próbach stękania w języku carów.

Tbilisi o poranku jest miejscem wyludnionym. Gruzini, jako naród szlachetny, dbają by zachować proporcję między pracą i odpoczynkiem. Jak sami czasem o sobie mówią – „jesteśmy cholernymi leniami”. O poranku prędzej spotkasz „sobake” z kulawą nogą niż rączo idącego do pracy Gruzina. Trudno nawet o spotkanie z drobnym pijaczkiem. Przyczyna jest dość banalna: Gruzini – i ci „drobnopijaczkujący”, i ci z wyższych sfer – piją zazwyczaj w domach, ponieważ każdy lub prawie każdy dom zaopatrzony jest w winko domowej roboty i czaczę – destylowaną odmianę tego pierwszego. Gruzja jednak nie tylko alkoholem stoi.

Miłośnicy tłustego żarcia znajdą tutaj namiastkę swojego Edenu. Choć chodzenie po gruzińskich knajpach przypomina grę w sapera. Można trafić na bombę w rodzaju „wołowiny saute”. Duszona czy gotowana smakuje jak podeszwa, a czas jej przyrządzenia równy jest podróży z Gliwic do Katowic.

Za to miłośnicy jedzenia, które wcześniej nie biegało po pastwisku, będą zachwyceni. Już samo wejście do warzywniaka (czy one zawsze nazywają się „u Grażynki”?) tak daje po nosie, że nie wiadomo na co rzucić się w pierwszej kolejności. Owoce i warzywa w Gruzji są pyszne (nie spodziewałem się, że napiszę taką pochwałę zieleniny. W końcu jestem zadeklarowanym mięsojadem). Gdyby przyszedł wam do głowy pomysł zmierzenia się z kaukaską kuchnią, wujek Google z pewnością przyjdzie wam z pomocą (Facet z nożem podpowiada znakomite charczo).

Mówiąc o jedzeniu nie wolno nie przypomnieć o piciu. Tutaj dopiero otwiera się przed nami szeroki horyzont. Gruzińskie toasty to prawdziwe dzieła sztuki, smaczki, perełki…jak zwał tak zwał. Zaczynają się dość pobożnie. Pije się za Boga, później za ojczyznę, królową Tamar (królowa gruzińskiej złotej ery). Późniejsza kolejność zależy od pomysłowości i kunsztu Tamady (pijackiego wodzireja). Toast to podróż przez historię kraju, ludzi, rodziny, narodu. Nie jakieś tam banalne „chluśniem, bo uśniem”. To pozwala poznać tych, za których się pije, uronić łzę (jeśli toast tkliwy) lub rżeć ze śmiechu (jeśli fundamentem toastu jest ironia dobrotliwa).

Ważne jest też to, co się pije. Do niedawna nie można było wznosić toastów piwem (uroniłem łzę). Chyba, że na pohybel wrogom. Za to winem i czaczą pito za pomyślność swoich. Kilka lat temu patriarcha okazał litość i pozwolił wznosić toasty zimnym piwkiem, i w ten sposób życzyć sobie pomyślności. Oczywiście w myśl zasady – „życz, a będzie Ci życzone”. Będąc w Gruzji warto jednak uszanować winną tradycję i pić, co dają. I zawsze prawą ręką. „Lewą możesz sobie dupę wytrzeć” – jak powiedział mi jeden Gruzin o szlachetnej duszy. Swoją drogą niepicie jest traktowane jak afront. Coraz mniejszy, ale nadal afront. No i może skutecznie utrudnić komunikację. Bo przecież po butelce czaczy można już po gruzińsku pogadać, a nawet usłyszeć – „jesteś Gruzinem”.

Ostatecznie jednak – nie pojechałem tam dla przyjemności. Dlatego należało ruszyć tyłek i z Shatili (tam poznałem tradycje gruzińskiego stołu) pojechać dalej. Byłoby fatalnym błędem odmówić sobie poznawania kolejnych osób o wielkich umysłach i szlachetnych sercach w innych zakątkach Sakartvelo.

Po powrocie do Tbilisi i przemiłym spotkaniu z gruzińską służbą zdrowia (poległem w kulinarnym blitzkriegu i zaczęło boleć mnie w człowieku) wpadłem na pomysł podróży pociągiem. Pamiętam, że jako mały kozojad, jeździłem do ciotki na wakacje. Tam jedyną, a przynajmniej główną atrakcją, było liczenie pociągów, podziwianie lokomotyw i innych cudów kolejowego rzemiosła. Nie mogło być inaczej, skoro prawie wszyscy w wiosce byli kolejarzami, a w wolnych chwilach uprawiali kukurydzę. I to wspomnienie wzmogło jedynie ciekawość gruzińskich kolei i obudziło sentyment (mój przyjaciel Pilon twierdzi, że sentymenty są gówniane), co zaowocowało spacerem na Tbiliski dworzec celem dostania się do Swanetii – krainy cieszącą się powagą i szacunkiem naszego polskiego Wąchocka.

Pociąg ma się rozumieć nocny, bo przecież podróżnicza intuicja podpowiedziała spanie i podróżowanie w jednej cenie. Gdy tak siedziałem na dworcu zapadłem w osowienie (stan dobrze znany szlachetnym umysłom), z którego wyrwało mnie pytanie – „sorry, is this train going to Zugdidi”? “Jasne” – odpowiedziałem, po czym poprosiłem Huberta (jak się okazało –  mojego dobrego znajomego:), żeby jednak mówił po polsku. Tak splotły się nasze losy na kolejny tydzień (wspominałem już coś o warkoczu:)?

Po sentymentalnej nocy, wylądowaliśmy w najbrzydszym mieście, jakie do tej pory widziałem. Zugdidi to żyjący pomnik minionej epoki. Wszędzie bezpańskie sobaki, bezpretensjonalnie wylegujące się na drodze krowy, świnie i owce. Mimo wszystko taki miejski zwierzyniec ma swój, skrojony na miarę wszechobecnego folkloru, urok. Mimo wszystko, poczuliśmy ulgę opuszczając to miejsce. Jak na bramę Orientu przystało (bo i z tej perspektywy warto spojrzeć na Gruzję), nie obyło się bez utarczek z kierowcami marszrutek.

Za to Swanetia – Oł, Wow, Oh i Ah – takie góry. Ich widok potrafi z powrotem przywiać Twoje włosy (jeśli wcześniej Ci je zwiało). Nieograniczona przestrzeń z lśniącymi kaukaskimi pięciotysięcznikami. Trudno rozpisywać się na ten temat, bo słowa nie oddadzą widoku, a zabawa w pisanie kolejnego przewodnika i opisywanie każdego „must see” byłaby powielaniem tego, co już zostało napisane (mam nadzieję, że uda się dorzucić wkrótce skromną galeryjkę ze zdjęciami). Do wyjścia w górę zostaliśmy zmobilizowani obietnicą kąpieli w górskich jeziorkach u podnóża Uszby. Przynajmniej tak to sobie wyobrażaliśmy. Jak się okazało był to kolejny gruziński słodko – gorzki uśmiech. Zamiast gruzińskiej Doliny Pięciu Stawów czekały na nas bajora, w których kąpią się, piją i czasem dorzucają coś od siebie pasące się tam krowy. A wszystko to na wysokości ok. 2700 m.n.p.m.

Na szczęście nie jesteśmy rozpaczającymi dzierlatkami i pamiętając o tym, że nie poszliśmy tam dla przyjemności razem z Marcinem, Gośką i Hubertem (fart do spotykania dobrych ludzi mnie nie opuszczał) znaleźliśmy osłodę i odrobinę pociechy w tzw. „halbie” wtarganej i spożytej tamże w intencji dobrych ludzi (jakbym znów przeżywał momenty z „Tortilla Flat”). Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, przynajmniej jej odrobinę temu miejscu, bo widoki stamtąd zapierały dech w piersiach (to powód pojawienia się mojego brzucha – do dzisiaj nie potrafię wypuścić powietrza). Pogoda nas rozpieszczała, a Uszba, Szchara i ich lekko przyprószone siwizną koleżanki konsekwentnie nam towarzyszyły, mizdrząc się i oczekując na kolejne objawy zachwytu. I miały do tego pełne prawo. Jednak komu w drogę, temu nostalgia. Decyzję o zejściu w dolinę pomogło nam rzucone mimo woli – „wdupiłbym coś ciepłego” i idące mu w sukurs „i zalał zimnym browarem”. To spowodowało, że zbiegaliśmy z góry jak uciekający z Egiptu Żydzi. I pewnie dobrze, bo oprócz szlachetnych założeń, w słuszności podjętej decyzji utwierdził nas rzęsiście padający deszcz, który całkiem dobrze ogląda się zza knajpianej szyby.

I znów dobrzy ludzie, których spotkaliśmy:). Tym razem nasi rodacy szwędający się po Swanetii w podróży poślubnej. Można? Można! Żal było wyjeżdżać z pięknego, gruzińskiego Wąchocka. Samo na usta ciśnie się dobre słowo, które wypowiadane przez Pilona ma moc pocieszania. Kierowcy oczywiście próbowali przeciągnąć nas, każdy do swojej marszrutki. Swoją drogą, nie spotkałem zbyt wielu samochodów, które miałyby nieuszkodzoną przednią szybę albo zderzaki w komplecie. Widać jest to traktowane jako ozdoba, a najlepszym wypadku jako wyposażenie zalecane. O mało nie doszło do bitwy, przy próbie ustalenia, kto zawiezie nas na dół. Dopiero wystrzelone jak seria z kałacha „eto wsio bolszoj chuj” rozpromieniło naszych przyszłych-niedoszłych dobrodziejów i spowodowało wejście w ton ironii dobrotliwej i przyjacielskich już przekomarzań, kto z nich jest najbardziej dupiatym kierowcą.

Dobrze, jeśli w podróży, tak jak czasem w życiu, towarzyszy człowiekowi nastawienie na cel. To pozwala zachować pozory ładu, a przynajmniej określić miejsce podróżniczej destynacji. W głowie zawróciły nam herbaciane pola Batumi. Jedź nad morze, mówili, będzie fajnie mówili…

Wylądowaliśmy w Kobuleti. Pomieszanie nadmorskich klimatów, przygasłego już mocno blasku socjalistycznych hoteli, tandety odpustowych straganów (zastanawiałem się nad kupnem pierścionka dla Huberta…ciekawe czy by nosił?) i obywateli Związku Radzieckiego (mniej lub więcej stęsknionych za dawną świetnością). Ostatecznie jeśli przyjmie się, że można tam uskuteczniać zwiedzanie, na sposób eksploracji Skansenu Wsi Opolskiej w Bierkowicach, to robi się nawet zabawnie. Można poleniuchować, pomoczyć tyłek w morzu… tylko, że nie udało nam się obudzić w nas natury plażowicza. To otworzyło w naszych sercach tęskną ranę (znów zdanie dla Pilona) i zaczęliśmy tęsknić za górami (znacie to uczucie, kiedy ma się wrażenie, graniczące z pewnością, że czegoś wam brakuje)? Na szczęście jako ludzie odpowiedzialni i stale dbający o szlachetne usposobienie naszych serc i myśli, tęsknotę zatopiliśmy jak U-Bota w butelce zimnego piwka, a ranę w sercu zakleiliśmy lawaszem:) . Kilka słów należy się naszemu znajomemu „Szwajcarowi I Samozwańcowi”. Gość, który chyba prowadził camping, na którym znaleźliśmy schronienie. Chyba, bo zachowywał się jak kierownik obiektu…ale był prawdziwym Szwajcarem. Skąd tam taki koleś, który na dodatek zajmuje się zupełnie niedochodowym biznesem? Odpowiedź jest chyba tylko jedna…to jest Gruzja. Ale zawsze miał dobre słowo, bo kiedy o czymś opowiadał, to zazwyczaj konkludował „it’s all bullshit”. Przy czym tak pięknie wypowiadał słowo „shit”, że wiele razy prosiliśmy go, żeby opowiedział nam, jak mu się żyje w Sakartvelo albo żeby udzielił nam jakiejś dobrej rady, która i tak okazywała się „gówniana”. Za każdym razem, oczywiście z wdzięcznością, przyjmowaliśmy każde dobre słowo i z uznaniem kiwaliśmy głowami w geście zachwytu nad posiadanymi przez rzeczonego Szwajcara zasobami mądrości życiowej.

Skoro zawiało nas do Adżarii, postanowiliśmy we czworo (z Julią i Maćkiem – przesympatycznym małżeństwem spotkanym w Tbilisi i odnalezionym w Kobuleti), że pojedziemy pozwiedzać Batumi. Pierwsze skojarzenie – miasto kontrastów, gdzie wielka kasa i nowoczesność jest przeplatana (choć coraz mniej) pamiątkami budowlano-motoryzacyjnymi ze złotej ery ZSRR (o ile taka w ogóle była). Trzeba jednak przyznać, że miasto całkiem ładne, nawet jak na „pozagruzińskie” realia. W Batumi mieliśmy okazję skosztować adżarskiego chaczapuri „s jajcom” i przekonać się o gruzińskiej niechęci do Putina. Można tam nabyć, drogą kupna-sprzedaży, papier toaletowy z jego podobizną. Sposób zastosowania zależy od pomysłowości kupującego. Batumi jest prawdopodobnie najbardziej doinwestowanym miastem w Gruzji, dlatego szybko spełni oczekiwania europejskich turystów. I pewnie stanie się jednym z wielu miast, tracąc swoją „gruzińskość” i trudny do powtórzenia klimat.

Piękna była ta Adżaria. Winne wzgórza opadające do morza…aż chciałoby się powiedzieć „zobacz, jak ładnie”. Jednak wzgórza, to nie Wysoki Kaukaz. A pomysł gruzińskiej wyprawy urodził się przecież ze słowa „Kazbek”, dlatego śpieszno było mi dograć ostatni, mocny akord do tej gruzińskiej melodii. Po całonocnej podróży znów pojawiłem się w Tbilisi, żeby przepakować plecak i ruszyć z mocnym nastawieniem na cel.

Tutaj – możliwe, że nie w porę – urwę opowiadanie, a właściwie zakończę jego pierwszą część. Po to by w spokoju wygrzebać to, co w opisie wejścia na Kazbek powinno się pojawić.

Zatem koniec części pierwszej 🙂

Piotr Opublikowane przez:

6 komentarzy

  1. jo
    28 września, 2015
    Reply

    Więcej chcę!!! 🙂

    • Piotr
      29 września, 2015
      Reply

      Oczywiście, będzie część druga. Proces twórczy (tak pewnie nazwałaby to Elizabeth, w pewnych kręgach nazywana Pauliną) został rozpoczęty. Niemniej nie stać nas na tanie rzeczy, więc chwilkę to potrwa. 🙂

  2. Mo Fisher
    24 września, 2015
    Reply

    Świetna relacja 😀

    • Piotr
      29 września, 2015
      Reply

      Dziękuję 🙂

  3. Marcin
    23 września, 2015
    Reply

    Aż by się chciało pojechać, jednak nie z powodu sentymentów… Bardziej chciało by się stać częścią tego niezwykłego warkocza:)

  4. Hubert
    21 września, 2015
    Reply

    🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *