Nie wszystko o Gruzji – część druga – Kazbek

Kazbek – góra, która przygnała mnie do Gruzji. Nigdy tak wysoko nie byłem, nigdy nie włóczyłem się po Kaukazie, nigdy… Czy to ważne, czego nigdy nie zrobiłem? Ważne, że mogłem wejść na Kazbek.

Miałem jedno zmartwienie – czy naprawdę pójdę tam sam? Wszak Hubert odmówił współpracy i pojechał do Lagodekhi. Kiedy tak knułem (no przecież tam podobno jest mnóstwo Polaków), do moich drzwi zastukał Kamil i dwóch Michałów. Przypadek? Nie sądzę! (dzięki Tato) Wspominałem coś wcześniej o szczęściu do dobrych ludzi? Posiadam wrażenie graniczące z pewnością, że takie spotkania jak to nie są dziełem przypadku. „Wieczorek zapoznawczy” upłynął nam przy chinkali i zimnym Natakhtari (które mimo wszystko jest lepsze niż Tyskie, co z resztą nie jest wielkim osiągnięciem). Byłem tak przejęty nadciągającą przygodą, że z nocy zostały tylko strzępy. Cytując klasyka – „czułem narastające podniecenie i zapach pieniędzy”.

Poranek (a przynajmniej jego część) upłynął nam na użeraniu się z kierowcami marszrutek, którzy oprócz bycia kierowcami, są także profesjonalnymi naganiaczami. Czułem się trochę jak ludzka odmiana bydła, która ciągnięta za rękaw, wtłaczana jest do busa z napisem Stepantsminda, czy jak kto woli – Kazbegi. No i oczywiście nasz „vaditiel” miał zamiar odpalić swój „gypsy caravan” dopiero po uzbieraniu kompletu cielaków. Nie przewidział jednak, że może trafić na byka, który albo znajdzie inny transport, albo zrobi bardachę w tym kurniku na kołach. Groźba opuszczenia lokalu zawsze przyspiesza odjazd. W tak zwanym międzyczasie, przed odjazdem naszego „gypsy caravanu”, można było kupić „chaczapuri z miasem” albo inne specjały gruzińskiego fast-foodu. W końcu ruszyliśmy w składzie powiększonym względem poprzedniego wieczoru o Pawła i Zdzicha – który stał się naszym człowiekiem legendą.

Prawie każdy wyjazd jest naznaczony spotkaniem z człowiekiem legendą, który posiada wszelkie właściwości Chucka Norrisa. Coś w stylu: „ to nie Zdzichu idzie na Kazbek, to Kazbek przychodzi do Zdzicha”. Człowiek Legenda posiada także wiele innych, rozmaitych talentów i zdolności, czy jak kto woli, sprawności. Co by Zdzichu nie powiedział, można by opatrzyć etykietą „words of wisdom”. Paulo Coelho przy takim bohaterze wydaje się być producentem tandetnych przysłów. Faktem jest, że taka mądrość poparta jest niezliczonymi, życiowymi doświadczeniami. <zob. spotkanie ze Szwajcarem I Samozwańcem>).

Sama myśl o zderzeniu się z wielką górą (czy w takich okolicznościach przyrody, zawsze nachodzą człowieka rozważania o nicości i małości ludzkiego bytu? A później, jeśli dopadnie szczytu o nieograniczonych możliwościach odkrywania świata?) powodowała w nas szybsze bicie serca. Jak się okazało nikt z nas, do tej pory tak wysoko nie wlazł. Sama podróż Gruzińską Drogą Wojenną już śmiało zasługiwała na miano przygody. Jedna z myśli, które przebiegały mi przez głowę mówiła, że nie tylko w jednym grodzie na południu Polski, który w nazwie nosi skojarzenia z lasem iglastym, zwija się asfalt na noc. W Gruzji również jest taka praktyka:). Mijane po drodze wielkie przestrzenie i strzelające w niebo górskie szczyty, próbowały dać wyobrażenie o tym, co chcemy zdobyć.

W końcu dotarliśmy do Kazbegi. Śmiało można tam wysłać naszych górali, żeby dokształcili się w zdolności skubania turystów z twardej waluty. Cholera, dobrzy są w tym rzemiośle. Dlatego po dokonaniu drobnych zakupów uciekliśmy w górę. Czy zawsze ktoś wpada na pomysł kupienia flaszki? Zrezygnowaliśmy nawet z ciepłego żarcia (niech to pomoże nakreślić skalę łapczywości tubylców na diengi). Nastawienie na cel wskazywało – byle do góry. Zresztą po dwóch tygodniach spędzonych w Sakartvelo, obrzydła mi tamtejsza pasza. Nam za obiad wystarczyły lawasze (już sama nazwa jest zabawna) i butla wina (Paweł kupił taką trzylitrową :).

Droga w górę nie była zbyt zachwycająca. Mgła była tak gęsta, że siekiera z powodzeniem mogłaby w niej zawisnąć. I do tego niebo jeszcze się rozpłakało. Nie żeby nam to przeszkadzało, ale trochę ciekło nam po dupach. I znów nastawienie na cel okazało się być naszą deską (pewnie nie ostatnią) ratunku. Chodziło o znalezienie miejsca pod rozbicie naszych tekstylnych, przenośnych Sheratonów. Założenie było jedno – ma to być miejsce za rzeką. I tutaj niespodzianka – niby mała rzeczka, ale zabieraliśmy się do przeskoczenia jej jak pies do jeża. Nikt nie chciał zaliczyć kąpieli w rwącym błotnistym nurcie. A w głowie coraz głośniej huczała myśl o kawałku suchego miejsca do spania. Parafrazując klasyka, chodziło o jeden mały krok człowieka, który miał się stać wielkim krokiem dla ludzkości (albo po prostu krokiem do suchego namiotu). Shit (zob. Szwajcar I Samozwaniec), przecież trzeba skoczyć. Dziwne uczucie, takie czekanie na nagły przypływ odwagi. No, ale kto nie ryzykuje, szampana nie pije. Jeden większy sus otworzył każdemu z nas radosną perspektywę noclegu.

Noc to była niełatwa. Zimno jak w psiarni (żeby nie użyć innego, figlarnego sformułowania) powodowało, że o spaniu raczej można było pomarzyć niż faktycznie śnić. Cel – przetrwać noc. Rano (a może nad ranem…kto by się targował o taki detal) z letargu wyrwał mnie sypiący się na gębę szron. Opary, które z siebie wydałem, po prostu zamarzły. W takich momentach czeka się tylko na wschód słońca, a kiedy już wzejdzie trzeba pitnąć (w wolnym tłumaczeniu: wyjść w popłochu) ze śpiwora i grzać się w promieniach ciepła. Tylko jak tu marzyć o słońcu, skoro wieczór i noc owiane były mgłą i deszczowymi chmurami?

I znów niespodzianka. Gruzja uśmiechnęła się pełną gębą, w dodatku czarująco, jak nigdy dotąd. Potrzeba zostawienia śladu po sobie, zmotywowała mnie do wyjścia z namiotu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem błękitne niebo i ośnieżony wierzchołek Kazbeku. Byłem zachwycony! (na działkę ładne miejsce 🙂 Polacy, w sytuacjach nagłego zachwytu, wydają z siebie okrzyk o jasno określonej treści. Co zrobisz, pomyślałem… Jestem Polakiem. Widok zrobił na mnie takie wrażenie, że prawie zapomniałem, po co wyszedłem z namiotu.

I tak powoli nasz obóz budził się do życia. Trzeba było wysuszyć, to co zmoczył deszcz, zjeść śniadanie i ruszać w górę. Do stacji meteo. Kiedy idzie się w górę, często rodzi się (a właściwie dociera do głowy) świadomość postawionego sobie wyzwania. Taka szkoła charakteru, którą zdecydowanie łatwiej przebrnąć, kiedy nie robi się tego w pojedynkę. Tak rozmyślając doszliśmy do lodowca. Samo jego przejście nie stanowiło problemu, poza tym mało kto myślał o lodzie pod nogami, kiedy przed nami piętrzył się dumnie wielki Kazbek. Jedynie Zdzichu złapał marudny nastrój, co akurat nie było dziwne, bo targał ze sobą dwa plecaki (dla nas w sumie nie najgorzej, bo jeden z nich pełen był żarcia, którego staliśmy się beneficjentami). Tak minęło nam podejście do meteo.

Krok za krokiem, od czasu do czasu rzucone pod nosem „la puta madre”, zdjęcia gór, których widok ma moc przywiać z powrotem Twoje włosy i niepostrzeżenie zameldowaliśmy się w naszym base campie. I tu kolejna niespodzianka. Za rozbicie namiotu życzą sobie mnogo diengów (siana, kasy, hajsu, kabony, mamony, pieniędzy). Dwadzieścia lari za namiot! Przypomniał mi się Siara, który wołał „czy Ciebie się, Wąski, sufit na głowę nie zwalił”? Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i znacząco, co zapowiadało tylko jedno. Zobaczą nasze diengi, jak svinya nebesa. Może w naszej dobroduszności czasem damy się ogolić, ale na pewno nie obedrzeć ze skóry. Nasz spokój mącił jedynie gość, który (kiedy już nadupiony wytoczył się kurnika, szumnie nazywanego stacją meteo) pytał, później wołał, a nawet groził – „druh, paszport dawaj”! I tutaj znów nasze umysły jednoczyły się w wielkodusznym odzewie – „a gówno”! Na marginesie, mam wrażenie, że cała ta akcja ze zbieraniem kasy za rozbicie namiotów, to jeden wielki szwindel. Ostatecznie daliśmy temu samozwańczemu cieciowi (to chyba jakiś gruziński zwyczaj) napoczętą flaszkę żubrówki i tak załatwiliśmy sprawę opłaty klimatycznej.

Czasem mówią, że warto pamiętać o tym, co przyśni Ci się na nowym miejscu. Pod warunkiem, że śpisz. I tutaj znów różne były nasze doświadczenia. Ja spałem jak ogłuszony obuchem, a chłopaki kręcili się całą noc jak gówno w przerębli. Oprócz Zdziśka, ma się rozumieć. Do niego sen przychodził i delikatnie pytał – „przepraszam, czy już mogę”?

Nowy dzień – nowy cel. Aklimatyzacja. Trzeba było ruszyć dupy i pójść na tak zwane Plateau, celem sprawdzenia swoich organizmów. Nie będę zagłębiał się w obozowe rytuały i zanudzał opisami namiotowej rzeczywistości. Warto tylko zauważyć, że na znacznych wysokościach nie ma się ochoty na żarcie i alkohol (to brzmi jak bluźnierstwo), a i szczewa nie do końca trzymają fason.

(Krótka dygresja do wątku szumnie nazwanego „żarcie”. Żeby nie dźwigać słoików (w końcu jechaliśmy w góry, a nie do Warszawy), zabraliśmy ze sobą tak zwane liofilizaty. Suche żarcie, które nie jest wyjałowione z wartości odżywczych. Zalewasz wrzątkiem, czekasz, zjadasz. No właśnie… zjadasz. Dość to wstrętne w smaku, że nie wspomnę o podobieństwie do domowych specjałów. Prawdziwym majstersztykiem była jajecznica w sproszkowanym wydaniu. Ja nie miałem okazji się tym uraczyć, ale kiedy pytałem chłopaków o tak zwane „ogólne wrażenie artystyczne” po zjedzeniu tego padła, ich oczy mówiły – „idź pan w chuj”).

Ponieważ gruzińskie poczucie czasu dość mocno się w nas zagnieździło, w drogę ruszyliśmy dość późno. Drobne niedopatrzenie. Słońce działało bardzo pobudzająco, więc i ochota na wyjście w górę była duża. Jednak nie tylko my zostaliśmy pobudzeni. Obudziły się też góry, które bez litości ciskały w nas kamieniami. Takie kaukaskie „Rolling Stones”. Musieliśmy być czujni jak gajowy, jak chrabąszcz, jak łasica, żeby nie dostać w łeb. Na szczęście im wyżej, tym dalej od ściany. I znów krok za krokiem, tylko że ciekawość i fascynacja tym, że coraz wyżej oraz pragnienie zdobywania były coraz większe. Nawet zasób słów, wyrażający podziw i zachwyt, zdawał się być z każdym krokiem, coraz bogatszy.

Porażająca jest potęga gór (kwieciste opisy górskich przejść, tych tatrzańskich, alpejskich i kaukaskich można znaleźć w piśmiennictwie Jana Długosza i Wawrzyńca Żuławskiego). Tak właśnie rodzi się pasja, która zmieszana z głodem poznawania, ciekawością świata i odrobiną dzikości, pcha niejednego włóczykija poza znane i bezpieczne (pozornie) granice. Największe ryzyko polega na tym, że nie będzie się chciało przestać. Ale przecież w góry chodzi się nie po to, żeby szukać guza, ale żeby żyć pełnią. Tak się zamyśliłem, że ocknąłem się tuż przez wejściem na Plateau – rozległą przełęcz na wysokości 4500 m.n.p.m. Braliśmy łapczywie oddechy, żeby „na jutro” złapać jak najwięcej czegoś w rodzaju aklimatyzacji. Z przełęczy widok rozciąga się nie tylko na Gruzję, ale i na Związek Radziecki (dzisiaj, poniekąd błędnie, nazywany Rosją). Jeszcze jedno spojrzenie na Kazbek w poszukiwaniu drogi wejścia, jeszcze kilka oddechów i czas ruszać w dół. Jasne, że budził się w nas cholerny niedosyt, bo ciągnęło w górę niesamowicie. Ale silna wola i resztki rozsądku (jednak…) kazały wracać. Tylko po to, żeby nieco odsapnąć i jutro znów tutaj wrócić. „Jutro” – słowo, które na kilkanaście godzina stało się wyrokiem i oczekiwaniem zarazem. „Big Deal”, jak powiedziałby klasyk.

Trochę do dupy było to, że jakoś nie wychodziło nam ze spaniem. W kokon zawinąłem się koło 19.00, ale nic nie wskazywało na szybkie nadejście snu. W głowie śpiewał Grubson, pod powiekami pojawiały się migawki z Nangi. Każdy ma jakieś marzenia. Moim tego wieczoru był Kazbek. Siłowanie się z bezsennością trwało do pierwszych dźwięków budzika. Dzień zaczął się dla nas około 1.00. Herbata, wmuszenie w siebie żarcia, dopakowanie plecaka i wreszcie strzał w górę. Po tych cholernych liofilach, nasze jelita śpiewały bluesa. Kulinarna masakra. Ale przecież to wszystko nie dla przyjemności.

Droga do góry trochę inaczej prezentowała się za dnia, dlatego cieszyliśmy się z kopczyków, którymi poprzedniego dnia zaznaczyliśmy drogę wejścia. I znów krok za krokiem, wyprzedzanie kolejnych grup. Ciemno jak w dupie było, a światło czołówki ginęło gdzieś w mroku. Ale kiedy spojrzało się w niebo…samo na usta cisnęło się – „zobacz, jak ładnie”, choć w tym wypadku wypadałoby powiedzieć – pięknie. Licząc kroki zdobyliśmy przełęcz, na której niemiłosiernie piździło. Radziecki przyrząd do mierzenia temperatury wskazywał 9 stopni na minusie, ale wiejący wiatr potęgował wrażenie zimna. (Zagadka, związana z radziecką myślą techniczną: Co to jest, nie świeci i nie mieści się w dupie? – radziecki przyrząd do świecenia w dupie).
„No wyłaź już!!!” – sycząc pod nosem próbowaliśmy przyspieszyć wschód słońca. No i wzeszło. Momentalnie zrobiło się cieplej. Zaowocowało to głębokim poczuciem romantyzmu w męskim gronie. Zawsze mnie to roztkliwia. Szczególnie od czasu, kiedy poznałem Pilona.
„Dość tych pierdół” – tak odezwała się we mnie samodyscyplina (nie spodziewałem się takiej cechy u mnie); góra do nas nie zejdzie (zeszłaby do Zdzicha, ale nie poszedł on z nami). I tak licząc kroki zaczęliśmy podejście szczytowe. Krok za krokiem, łyk herbaty, znów kilkadziesiąt kroków, łapczywie brany oddech, spojrzenie w górę… Trochę jak automaty. Tak dotarliśmy do przełączki oddzielającej dwa wierzchołki naszej góry. Tam naprawdę robi się stromo, choć przesadzają ci, którzy to podejście nazywają ścianą; da się złoić. I złoiliśmy :). Ostatnie kroki przez wejściem na szczyt stawiałem przy akompaniamencie tak zwanego oddechu bizona (jak miałeś pan kiedyś kaca mordercę, to podobny oddech jest rano, po przebudzeniu).

Zdobyliśmy upragniony szczyt. Kilka selfies (albo jak kto woli – samojebek), krótki film z przesłaniem dla potomnych, zdjęcie z flagą Polski, łza z tęsknoty za Pilonem (bez wiatru nie udałoby się zapłakać) i trzeba było ruszyć w dół. Może zbyt zdawkowe, urywane to moje pisanie, ale tak tam u góry jest. Poezja wraca dopiero na nizinach, kiedy popijasz herbatę przed namiotem i z uśmiechem Mona Lisy patrzysz na zdobyty niedawno szczyt; albo kiedy w domowym zaciszu przeglądasz zdjęcia i marzysz o powrocie w góry.

Pić – to nasze marzenie – pragnienie, które nieustannie siedziało nam z tyłu głowy. Wracając marzyliśmy o zimnym piwku albo o zimnej coca-coli. Kiedy doczłapaliśmy się z Michałem do naszego namiotowego miasteczka, przehandlowałem swoje raki z ruskim przewodnikiem. Za zimną coca-colę dla każdego z nas. I niech ktoś spróbuje powiedzieć, że cudów nie ma :). Przyszła mi wtedy do głowy scena ze „Skazanych na Shawshank”, kiedy chłopcy popijali zimne piwko podczas smołowania dachu. Nigdy dotąd tak bardzo nie smakowała mi ta brunatna ciecz. Kiedy opadają emocje, wraca zmęczenie. Każdy z nas padł w swoim Sheratonie. Niestety/na szczęście (niepotrzebne skreślić), trzeba było dość szybko się ogarnąć i ruszyć w dół. Na piękną, trawiastą i miękką (nareszcie) polanę, by przespać ostatnią noc pod Kazbekiem.

Droga to była niełatwa, bo co chwilę ktoś zatrzymywał się i spoglądał za siebie, mamrocząc pod nosem, że ostatni raz musi spojrzeć na górę. Tak się dzieje, „when the dreams come true”. Nie chcesz wracać i każda chwila, spędzona sam na sam z górą, wydaje się być wyjątkowo cenna. Tak naprawdę dopiero teraz zaczęło się smakowanie zwycięstwa i śmiało, odważnie można było opowiadać o tym, jak tam u góry było pięknie i cudownie. Bez obawy, że ktoś mi to moje przeżycie zabierze, że coś może się nie udać, że jakiś drobny szczegół zdecyduje o porażce. Przez takie małe – wielkie zwycięstwa stajemy się swoimi prywatnymi bohaterami, którzy wiedzą, że są w stanie pokonywać własne rozmaite, ludzkie ograniczenia. To dziwne uczucie, kiedy jeszcze będąc w drodze, już planujesz kolejną wyprawę. Uwielbiam to, kiedy budzi się taki zew.

Tak mijała nam droga do rzeczonej polany. Każdy w milczeniu jeszcze raz przeżywał jedną z większych przygód w swoim życiu. Czasem po prostu brakuje słów, by odpowiedzialnie o takich przygodach opowiadać.

Ostatni zakręt – spojrzeliśmy i wiedzieliśmy, że tam będzie nasza miejscówka do spania. Gruzja znów zrobiła nam żart koleżeński. Spodziewaliśmy się pustej (taka była, jak szliśmy w górę) polany. Jak mawiał mój przyjaciel, nauczyciel fizyki – „piękny kutas, pani Basiu”. Aż dało się słyszeć wspólną myśl – „kurwa, jak na Krupówkach”. Namiot przy namiocie. Okazało się, że nie tylko my postanowiliśmy poszwendać się po okolicy. Mimo wszystko ten tłumek wisiał nam zwiędłym kalafiorem. Zapowiadała się pierwsza ciepła (z temperaturą na plusie) noc od kilku dni, a chwała zdobywców skutecznie tłumiła chęć marudzenia. Pysznie – chciałoby się powiedzieć. Nawet łatwiej było się wykludzić (wyjść) ze śpiwora na nocne siku. I znów uśmiech Gruzji (tym razem co najmniej klasy i urody Sophii Loren). WOW! Jakie niebo! Z tego wszystkiego po godzinie siedzenia i gapienia się w gwiazdy o mało nie zapomniałem podbić legitymacji honorowego dawcy moczu (ta polana ma w sobie coś takiego, że wychodzisz znaczyć teren, a wracasz do namiotu zachwycony pięknem okolicy). Immanuel Kant powiedział kiedyś, że zdumiewają go dwie rzeczy – „niebo gwieździste nade mną i prawo moralne we mnie”. Widząc takie gwiazdy od razu poczułem się lepszym człowiekiem.

Poranek był równie zacny, jak ten po pierwszej spędzonej tutaj nocy. No i był z nami Zdzisiek, którego dobre słowo i obecność, potrafiła rozwiać nawet mroki rozpaczy (choć ta nas omijała). Muszę wyznać, że brakuje mi tego czasem.

Komu w drogę, temu nostalgia. Zwinęliśmy manele i ruszyliśmy w dół. W końcu tam czekał na nas „fame” zdobywców. Albo chociaż zimne piwerko. Nastawieni na cel gnaliśmy na dół, jak dzik w kukurydzę. Przeczuwaliśmy, że nikt nie powita nas tortem i fanfarami. Powetowaliśmy sobie to drobne niedopatrzenie ciepłym obiadem i zimnym browarkiem.

Zjedliśmy, wytarliśmy pyski i co tu dalej robić? Siedzenie w Kazbegi (omijajcie knajpę koło postoju marszrutek), nie należy do najciekawszych zajęć. Zresztą sama wioska dupy nie urywa. Tempo odwrotu i jego skuteczność, sprawiły, że szybko znaleźliśmy miejsce w busie jadącym do Tbilisi. I znów trafiliśmy na dobrych ludzi – rodem z Czechosłowacji. Podróż mijała nam na przyjacielskich pogaduchach, popijaniu herbaty i droczeniu się z kierowcą o miejsce do szczania. Ależ typ był wredny i złośliwy… (podpuszczony przez dwie Rosjanki, stwierdził, że on może pracować tylko w ciszy. Tym bardziej rżeliśmy, bo Gruzini są cicho chyba tylko podczas snu, o ile nie chrapią). Dopiero groźba naszczania mu na buty poskutkowała i zatrzymał dyliżans, by gawiedź mogła udać się na stronę. Kiedy dotarliśmy do Tbilisi, przypomniało nam się, dość niespodziewanie, że już od tygodnia się nie myliśmy. Kolejny cel – prysznic. Co by nie mówić, nastawienie na cel pomaga podróżować i znosić liczne niewygody. Nobel z filozofii (jest taki?) dla głównego ideologa etyki, etosu i filozofii celu :).

Gruzińska przygoda nieuchronnie zbliżała się do końca (nawet teraz, kiedy to piszę, ogarnia mnie nostalgia i robi mi się trochę przykro). Dlatego, żeby tak po prostu nie postawić kropki, nie urwać opowiadania bez puenty, pozostaje zapowiedzieć epilog, który otrze łzy smutku spowodowane nieuchronnym rozbratem z gruzińską ziemią.

Co zrobisz… (dobre słowo także jest przydatne w podróży). Tak wybrałem. Wobec tego, z nadzieją, z honorem i godnością zapowiadam epilog i ogłaszam – koniec części drugiej.

Piotr Opublikowane przez:

7 komentarzy

  1. Ela
    25 grudnia, 2015
    Reply

    Dziękuję, świetnie się czyta i pomagasz pomagasz podnosić wzrok z ziemi na horyzont.
    Pozdrawiam:)

  2. Magda
    19 października, 2015
    Reply

    Bardzo ładnie 🙂 Znowu zamiast spać, musiałam przeczytać całość, bo nie da się urwać w połowie

    • Piotr
      20 października, 2015
      Reply

      Dziękuję:) A spanie jest dla dla mięczaków:)) pozdrawiam:)

  3. Paulina
    19 października, 2015
    Reply

    “Może zbyt zdawkowe, urywane to moje pisanie, ale tak tam u góry jest.” – czytam ten wpis któryś raz z kolei. I cieszę się, że nie jest to składna i logiczna w swym jestestwie opowiastka. Cieszę się, bo mogę przeczytać to jeszcze kilkanaście razy i zawsze odkryję coś nowego. I zawsze to będzie takie..prawdziwe:)

    • josad
      19 października, 2015
      Reply

      Co zrobisz… tak wybrałeś 🙂 Czekam na epilog!

      • Piotr
        20 października, 2015
        Reply

        Widzę, że doskonale opanowałaś zdolność posługiwania się dobrym słowem:)) Ostatecznie, “jak dbasz-tak masz”:))

    • Piotr
      20 października, 2015
      Reply

      Wyznam Ci, że onieśmielił mnie ten komentarz:) A w kwestii prawdziwości, nasz wspólny przyjaciel dodałby, że to takie… szczere:) Pozdrawiam:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *