Jak nie nauczę się języków

“Granice mojego języka oznaczają granice mojego świata” – słynne jakże słowa Wittgensteina nie pierwszy raz pojawiają się w radosnej twórczości na tych stronach. Cytat ten widzę na kamienicach w Lisboa, na półkach sklepowych w Teskim Cesinie, albo ułożony z kamieni gdzieś pod Tre Cime. Oczywiście – oczyma wyobraźni widzę. A widok ten wywołuje niezwykły entuzjazm, ukierunkowany na zadbanie o swój język – żeby giętki był i mówił co pomyśli głowa nie tylko w słowach ojczystych, nie tylko w szkolnych angielskich słówkach.

W tych momentach entuzjazmu językowego intensywnie postanawiam, że zapiszę się na kurs języka, będę śpiewała więcej hiszpańskich piosenek w duecie z Alvaro, zadzwonię do znajomych co językiem władają by udzielili kilku podstawowych lekcji. I oczywiście ustawię sobie inny język na Facebooku, żeby się oswajać.. Myślę sobie o tym, jak to będzie, kiedy “si” albo ‘no” będzie rozpoczynało żarliwą dysputę o tym, co ugotować na obiad. Albo inny temat, od którego świat zależy.

Moje kulturoznawcze wnętrzności bardzo cenią sobie siłę języka – siłę jego nazywania świata i poznawania świata. Możliwość pogadania z tambylcem, a nie z kartkowym przewodnikiem, kupienie kawy u starszej pani w kawiarni, a nie z automatu. Przyznać muszę, że sama tez dużo bardziej lubię słuchać i obserwować niż gadać (I w tym miejscu pozdrawiam moich towarzyszy podróży, którzy dla odmiany sytuacje takie traktują jak.. rzucenie rękawicy do słownej potyczki).  I jak już tak słucham, i obserwuję – to w sumie fajnie byłoby tez coś rozumieć. Fajnie?

Taką mam pracę, że zajmuję się komunikacją. Językiem. Tym jak ludzie się do siebie odnoszą, jakich słów używają. Czasami próbuję coś tłumaczyć, czasami ręce opadają tak, że trudno podnieść je do klawiatury. Czasami tak bardzo brakuje słów na to co się słyszy, że jedyną odpowiedzią jest.. minuta ciszy.  Hejty, obrażanie innych, ocenianie, wrzucanie do jednego worka, zakładanie najgorszych intencji drugiej strony – potrafimy być w tej kwestii bardzo “twórczy”. A niestety nie sposób udawać, że się nie słyszy, czy nie rozumie – w końcu przyjmowanie komunikatów w języku “wrodzonym” – po prostu się dzieje.

I będąc czasem na skraju wytrzymałości myślę sobie: “Rzuć wszystko i jedź….” (w miejscu trzech kropek można wstawić dowolne miejsce na świecie. Ja osobiście w tej chwili proponuję Lizbonę, La Fresnedę, Funchal i takie tam hiszpańko-portugalskie krainy). Bo przecież tam tego nie ma. Tam ludzie tak nie mówią. I są dla siebie mili. I nie wylewają kubełków z błotkiem na siebie wzajemnie.

A może mówią, tylko po prostu – nie rozumiem? Tej granicy języka (a tym samym świata) bardzo nie chcę przekraczać.

Chwilowo zostanę więc przy moim zachwycającym “si”, “no”. I poćwiczę trochę “no entiendo”. I zostanę pisarzem miłości.

Paulina Opublikowane przez:

Jeden komentarz

  1. Joanna
    4 listopada, 2017
    Reply

    To bardzo moje, przez ostatni czas. Są dni kiedy myślę, że praca z ludźmi, których języka nie rozumiem mogłaby być milsza. Wtedy widzę Włochy. Moje kilkaset słów wystarcza do szczęśliwego życia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *