Można.
Urodzony górołaz to może zbyt wielkie określenie. Górołaz może też. Ale w zasadzie. Kto mi zabroni. Szczególnie dzisiaj, kiedy są jeszcze we mnie pokłady entuzjazmu i dumy, satysfakcji i zakwasów.
Człowiek spędza ze sobą 24h na dobę, 7 dni w tygodniu. I przemierza te kilometry z pracy do domu, z domu do pracy. Spotyka się z różnymi ludźmi w różnych miejscach – eksperymentuje z nowymi albo kultywuje tradycję. I zaskakuje siebie tym, że zrobił coś inaczej, że “udało mu się” coś pochytać. Ale mam takie przeczucie (graniczące oczywiście z pewnością), że na co dzień rzadko zaskakujemy się tym, że czegoś już się nie boimy, albo boimy się mniej. Pewnie to wszystko kwestia bezpieczeństwa i instynktownego poruszania się tak, “żeby nie zginąć”. W końcu większość z nas wiedzie raczej prosty w swej prostocie tryb życia.
I w tej prostocie trudno nam odkrywać w sobie jakieś nowości. Takie chociażby strachy, które strachami są trochę mniej. A to naprawdę daje człowiekowi poczucie, że kurcze. Tak! Ja to potrafię. Skakanie z radości, bo zrobiło się coś po raz pierwszy, okiełznując strachy – jest fajne.
Kilka godzin w podróży – tyle odkryć w sobie.
Takie odkrycia miałam w ostatni weekend. Taaak, w górach, nie jakichś szalenie wysokich, niebezpiecznych, ekstremalnych. Ale był śnieg. I normalnie oglądałabym spoglądając te góreczki podnosząc wysoko głowę. Tym razem było nienormalnie i spoglądałam z góry w dół. Wielokrotnie zadając pytanie: Czy my naprawdę tam będziemy iść?!?!?! – bez większego zachwytu rzecz jasna. Tym bardziej więc pozwalam sobie na dozę szaleństwa, podskakiwania i nazywania się “urodzonym górołazem”.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz