Bom proveito!

Zanim Marcin znajdzie chwilę w czynieniu Internetu estetyczniejszym  (pięknymi stronami www – także dla podróżników!:) – kilka słów ode mnie. A co. Bo chodzi za mną potrzeba napisania „czegoś” o Lizbonie. Nie że jakiegoś wielkiego dzieła, nad którym łzy będą ronić ze wzruszenia. Lub załamania. Po prostu: coś potomnym się należy. A żeby zrobili z tego należyty użytek – niech będzie o jedzeniu!

Człowiek jeść musi – prosta to i dosyć oczywista prawda życiowa. Jeśli lubi jeść w obcym terenie bezpiecznie – idzie do McDonalda. Jeśli chce oszczędności – gotuje sobie sam, sławetny makaron z czymś. Jeśli stać go (a co!) może podjąć próby smakowania kultury. W czasie Lizbońskiego wyjazdu McDonald znalazł nam się tylko na lotnisku. Oddając cześć wewnętrznemu studentowi w każdym z nas – pojawiło się i danie makaronowe. A cośmy sobie posmakowali – zaraz tutaj opowiem.

 

BOLO

W definicji współczesnych filozofów, „bolo” to wszystko. W definicji mniej ukształtowanych umysłów – po prostu twór deserowy występujący pod różnymi postaciami. Bolo jest ciastkiem. Takim zwykłym, biszkoptowym, słodkim. Bolo to też „pasteis de nata”. W mniej lub bardziej precyzyjnym tłumaczeniu na język ojczysty: francuskie z budyniem.

(Tutaj mała dygresja: Spierałabym się, że to takie zwykłe „francuskie z budyniem”,  bo wielokrotne próby odtworzenia smaku w warunkach domowych, przy użyciu oczywiście francuskiego i budyniu, jednak nie dały oczekiwanego efektu smakowego. Ale wiem – wyobraźnia, wspomnienia, wspomnienia, klimat i takie tam.)

Wśród wszelkich bolo, szczególne miejsce przypada „Pasteis de Belem” – takie francuskie z budyniem, ale z historią i tajemniczą recepturą. Ta historia i tajemniczość receptury sprawia najwidoczniej, że smakiem różnią się „Pasteis de Belem” od „past eis de nata” – chociaż wyglądowo można ich nie odróżnić. I ciasto trochę takie bardziej wytrawne, krem co z budyniem niewiele ma wspólnego… Bardzo chciałabym kiedyś poznać tajemnicę tychże bolo.

„Pasteis de Belem” są przygotowywane w bolowni – fabryce połączonej z kawiarnią. Sekretnej receptury nikt nie chce zdradzić, jednak można podpatrywać przeurocze starsze panie, które wylepiają kolejne foremki ciastem. Na emeryturze będę jedną z tych pań. I tak poznam sekrety bolo. (W tym miejscu wypada więc zaprosić do śledzenia dalszych moich losów w poszukiwaniu receptury najszlachetniejszego bolo na blogu: www.wolniejsienieda.pl :D)

 

 BICA

Kawa, kaweczka, kawunia. Im bardziej miejsce nie wygląda na typową kawiarnię, tym lepiej – można napić się wtedy kaweczki, jaką piją na co dzień lizbończycy. I w cenie, jaką lizbończycy płacą (0,3 euro za espresso. Czyż nie ogarnia chęć bojkotu polskich kawiarni?). W atmosferze całkowitego niezrozumienia języków i porozumiewania się wyłącznie uśmiechem, gestami (tzw. body language). Albo meia de leite – pół na pół. Kawa i mleko. Wieczorową porą.

I żadnej kawy na wynos – bo kawę trzeba wypić na spokojnie, przy stoliku. A jak się nie ma czasu, to proszę bardzo: przy ladzie, na stojąco, na raz! Chętnie „oddawałam” tych parę minut przy kawie na obserwację lizbończyków w akcji kawowej. A niechybnie jest co obserwować! Największą popularnością (jak wynika z obserwacji uczestniczącej przeprowadzonej w przynajmniej 7 różnych obiektach) cieszy się tu tytułowa dla tej części bica. Espresso. Najczęściej pijana na stojąco, przy ladzie. Z bardzo dużą ilością cukru. Nie dziwi mnie życiowa energia lizbończyków.

 

No to jeszcze raz – bica i (jedyne słuszne) bolo:

wsnd

 

GINJINHA

Czytaj: żiżinja. Im więcej żiżinji wypijesz, tym bliżej jesteś wypowiedzeniu tego słowa w iście portugalskim stylu.

Pierwsze spotkanie z ginjinhą było przypadkowe. Wielkie miłości tak się zwykle zaczynają. Stojąc w kolejce po piwko u Eduarda (choć wtedy jeszcze nikt nie wiedział, ze Eduardo to Eduardo), zwróciłam swe oblicze ku butelce pojemności 0,7, z przeuroczą etykietą w stylu retro. Wokół butelki – zachęcające kieliszki. I zaproszenie do podjęcia próby smakowej. Zbałamucona wzrokowo zmieniłam decyzję w kilka sekund. W końcu: wczasy, można. W końcu: tego jeszcze nie piłyśmy. Krótki kurs wypowiadania słowa „ginjinha” i degustacja!

Myśląc „liker” mam w głowie (i kubkach smakowych) milion okrutnie słodkich nalewek, likierów, gęstych od zawartej cukrowości. Ginjinha oczywiście okazała się idealnie wysublimowaną w smaku i aromacie,  i w cukrowości.

Kolejne kieliszki w różnych miejscach towarzyszyły nam w późniejszej podróży. Każdy właściciel baru zapewniał nas oczywiście o tym, że jego ginjinha jest jedyną słuszną, oryginalną itd. Jednak pierwsza próba, wprost z butelki sygnowanej nazwą ESPINHERA pozostała dla nas tą najoryginalniejszą. A słodko-kwaśne, nasączone rumem wiśnie, zjadane z butelki po jej opróżnieniu – najlepsze.

 

wsnd2

 

Co jeszcze przed nami? Trochę o piwie, winie, rybach, lodach i kasztanach.

Stay tuned 🙂

Paulina Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Joanna
    6 kwietnia, 2016
    Reply

    Tęsknię za jedynym słusznym Bolo. Może odkryjemy gdzieś prze[pis na choćby namiastkę?

    • Paulina
      6 kwietnia, 2016
      Reply

      Tak! Już wiem, jakie przepisy na pewno NIE SĄ nawet namiastką bolo. Czas wypróbować kolejne 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *