8 w Lizbonie. Część 1 z …

Siedzieliśmy wieczorem w małej knajpce prowadzonej przez Eduardo i zachwycaliśmy się wszystkim – dosłownie! Był ostatni tydzień stycznia, w Polsce dość chłodnawo i zwyczajnie zimowo, a my po całym dniu chodzenia w lekkich ciuchach, wygrzani w słońcu. Wieczorem pojawił się chłodek, ale Eduardo zadbał o nas – dziewczyny dostały dodatkowe kocyki i Ginginja (czyt. Żiżinia), a my raczyliśmy się kolejną porcją złocistego napoju. Pochłonął nas klimat jednego z wielu Lizbońskich placyków: lekka muzyka z głośników, szum liści na drzewach, ciepło i dobrzy ludzie obok, po prostu doskonale… I od czego tu zacząć? Od Eduardo, który swoim stylem bycia złamałby niejedno serce? Czy od Żiżini, która przebojem wdarła się w nasz Lizboński czas? A może należało by opisać towarzyszy przygody lub pokazać czym prędzej to zachwycające miasto? 
Sam nie wiem. Ten wyjazd był wielowarstwowy, a każda z tych warstw tak zachwycająca, że pozostaje mi złapać się klucza zawartego w tytule. Ósemka w Lizbonie – tyle dni wystarczyło, abyśmy poczuli, że to miejsce dla nas!:)

Ale od początku – dzień pierwszy!

Niby wysiadanie z samolotu to nic takiego – prawie jak wysiadanie z samochodu:) Ale nie w Lizbonie! Przyjemny wiosenny powiew już na schodach samolotu wywołał nasze uśmiechy. To jest super uczucie, gdy nie musisz ubierać się znów w cebulkę, którą o świcie przywdziałeś. Nadmiar ciuchów do plecaka i ruszamy dalej!

Kto był na stacji metra przy lotnisku Lizbonie ten wie, że to kolejna rzecz, która mile zaskakuje! Karykatury rożnych postaci na ścianach stają się pierwszą okazją do pobudzenia absurdaliów w naszych umysłach:) Kupujemy bilety i ruszamy z planem, aby wysiąść na Rossio. Gdy dotarliśmy na powierzchnię, wiedzieliśmy: nareszcie jesteśmy u celu! Lizbona! Wzdychaliśmy w tym kierunku od września gdy kupiliśmy bilety!

To były chyba najfajniejsze przygotowania do wyjazdu, jakie przeżyłem: długie, spokojne, pełne zachwytów i spotkań. Może nie po to, aby planować, ale raczej po to, by cieszyć się razem, że jedziemy! Wracając jednak do Lizbony! W znanej nam już “Biedronce” (w Portugali – Pingo Doce) nabyliśmy produkty, które skomponowały nam obiad. Wśród nich były już słynne ciastka Pasetis de Nata. Jak bardzo można tęsknić za ich smakiem! 🙂

Zakwaterowanie w naszym mieszkanku miało się odbyć popołudniu. Cóż więc robić przez kilka godzin? Leżeć w słonku! Duży Lizboński plac Tereiro de Paco schodami prowadzi do rzeki Tag. Było koło 20 stopni, słońce, trochę ludzi, lekkie fale, wiatr znad rzeki, kilka mew i grajek, który zdecydowanie świadomie dodawał uroku swoimi melodiami:) A my, leżeliśmy i grzaliśmy się w słonku! Jak myślicie, czy fajnie jest chodzić w styczniu w krótkim rękawku?:)

Gdy ruszyliśmy w kierunku Alfamy, gdzie mieliśmy mieszkanie, z każdym krokiem cieszyliśmy się z miejsca, gdzie przyjdzie spędzić nam najbliższe 7 nocy! Klimat Alfamy jest jedyny i niepowtarzalny! Kluby i restauracyjki, wieczorne koncerty, sporo nawiązań do muzyki fado i te wąskie uliczki!

Pod drzwiami naszej kamienicy spotkaliśmy Filipe. Filipe był super!:) Oprowadził nas po mieszkaniu, odpowiedział na wszystkie nasze pytania i  miał na tyle doskonałe poczucie humoru, że gdyby chciał zamieszkać z nami pewnie nie mielibyśmy nic przeciwko:)

Wieczorem poszliśmy na pierwszy spacer po uliczkach wąskich i szerokich pełnych klimatu Alfamy i Chadio. Pierwsze kroki skierowaliśmy do kościoła Dominikanów, który ze względu na historyczne przejścia dziś wygląda bardzo nietypowo. Przetrwał trzęsienie ziemi w z połowy XVIII wieku oraz pożar pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Te wydarzenia sprawiły, że wnętrze kościoła jest bardzo surowe – został on odbudowany, jednak zachowano ślady po pożarze. Do dziś w kościele odbywają się normalnie Msze Św. Zdecydowanie polecamy to miejsce!

Udaliśmy się później zobaczyć pierwszą windę, zwaną „windzią” – była to Elevador da Glória czekająca na bocznej uliczce placu Praça dos Restauradores. Jak zawsze stała w pełnej okazałości i gotowości, aby ruszyć w górę! My jednak pełni zapału, energii i werwy postanowiliśmy trasę windy pokonać pieszo! Dzięki temu mogliśmy obserwować dwie jednocześnie jadące windy – wieczorną porą świetnie wpisuje się to w klimat Lizbony!:)

Idąc w górę dotarliśmy do jednego z piękniejszych punktów widokowych w Lizbonie – Miradouro de São Pedro de Alcântara. Wieczorny widok i wciąż trwający zachwyt z tego, że jesteśmy w Lizbonie spowodował wiele achów i ochów Marcina, Joanny, Pauliny, Karoliny i Marcina. Tak – to ten moment, gdy poznaliście imiona części naszej ekipy (dwóch pozostałych compadres dołączało do nas kolejnego dnia).

A my tymczasem wolnym krokiem poszliśmy w kierunku placu Largo do Carmo położonego obok ruin kościoła z XIV wieku, który nie miał tyle szczęścia podczas wspomnianego już trzęsienia ziemi i został częściowo zniszczony. Obecnie znajduje się tam Museu Arqueológico do Carmo. Jednak nie o tym chciałem w tym momencie, zwłaszcza, że w to miejsce wracaliśmy wielokrotnie.

Ten placyk jest obowiązkowym punktem każdej naszej wizyty w Lizbonie – po prostu jest wspaniały, klimatyczny, cichy i zielony. Ma on jeszcze jeden wielki walor – jest nim knajpka, tuż obok źródełka, w której od czasu do czasu pojawia się Eduardo. Tak – ten Eduardo, o którym wspomniałem wcześniej. Jego wyszukane i niepospolite maniery sprawiły, że wracaliśmy do niego prawie każdego wieczoru! Dzięki Eduardo poznaliśmy Ginjinię – wiśniowy likier produkowany w Lizbonie. A trzeba przyznać: doskonały! Jednocześnie owocowy i słodki smak był wielce kuszący podczas długich wieczorów!

Spacerując wieczornie dotarliśmy do dzielnicy zwanej Chadio, skąd wciąż nieśpiesznym krokiem (odkrywając kilka lizbońskich smaczków) udaliśmy się w kierunku Alfamy. Tam czekała nas jeszcze jedna wspaniałość (oprócz kolacji). Nasze lokum było wyposażone w miniaturowy balkonik. Widok, który ów balkonik nam serwował (czyli lizbońskie dachy, rzeka Tag i życie toczące się w uliczkach poniżej), codziennie skłaniał nas do długich wieczornych rozmów…

Ciąg dalszy – nastąpi! 🙂

Marcin Opublikowane przez:

2 komentarze

  1. Joanna
    8 marca, 2016
    Reply

    Na zamieszkanie Filipe na pewno byśmy się zgodzili, szczególnie, że to twórca nazwy stowarzyszenia wędrowców lizbońskich czyli zakrzyknijmy: “True friends!”

    • Paulina
      9 marca, 2016
      Reply

      So true 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *